Niekosmetycznie, ale nie mogłam się oprzeć, żeby nie napisać Wam o czymś, co wbiło mnie ostatnio w fotel i spowodowało przyspieszone bicie serca. Mowa o Wielkim Gatsbym, ostatnim dziele Baza Luhrmanna, znanego z takich filmów, jak „Romeo i Julia” czy „Moulin Rouge”. 142 minuty, z których każda jest jak afrodyzjak.
Film wielki, jak Gatsby. Przerysowany, pełen przepychu, zrobiony z rozmachem, niesamowicie zachwycający. Jedni pokochają, inni znienawidzą, co widać po skrajnych recenzjach. Nie każdemu bowiem podoba się połączenie nowoczesnej muzyki ze scenami typowymi dla tamtej epoki, ani macosze podejście do adaptacji. Uważam, że takie „pomieszanie z poplątaniem” przybliża współczesnemu widzowi charakter życia nowojorczyków sprzed kryzysu, ich upojenie życiem i absolutny materializm, wręcz nihilizm. W tym całym blichtrze kręci się Gatsby, dla którego pieniądze są tylko środkiem do osiągnięcia celu, jakim jest życie w miłości. Jednak to nie miłość jest najważniejsza w całej historii, tylko główny bohater ogarnięty obsesją przeszłości. Wzrok przyciąga również specyficzna relacja łącząca Gatsbiego i Nicka Carrawaya. Ja uwielbiam zarówno „szołmeński” styl reżysera, jak i rewelacyjną grą aktorską Leonardo DiCaprio i nielubianego przeze mnie dotychczas Tobeya Maguirea, dla których inni aktorzy stają się tylko tłem.
„Wielki Gatsby” to audiowizualne uniesienie dla współczesnego widza. Film jak i soundtrack serdecznie Wam polecam i czekam na Wasze komentarze i wrażenia z seansu.
A dla spragnionych odrobiny Gatsbiego trailer i moja ulubiona piosenka z filmu ;)
Strasznie chcę iść na ten film:)
OdpowiedzUsuń