Z jakiegoś dziwnego powodu wszystko, co zawiera w sobie większą dawkę emocji, pisze mi się wyjątkowo ciężko. Może nie czuję tego “słownego flow”, a może jestem stworzona do pisania prostych tekstów o kosmetykach i lakierach. W każdym razie, w swoim blogerskim zadufaniu, jestem przekonana, że jestem w stanie wykrzesać z sobie odpowiednią ilość żartów i mało zrozumiałych przenośni, żeby sprawić, by ten tekst był równie dobry, co zdjęcia naszych fotografów.
O poranku rok temu obudziłam się wiedząc, że ponownie zostanę żoną. Tym razem z białą suknią, kościołem pełnym świadków, wyuczonym na pamięć walcem i huczną imprezą weselną na koncie. Czyli wszystkim tym, co wydawało mi się jest niezbędne bym w pełni poczuła jak z przytupem wkraczam w ten nowy rozdział mojego życia. Tymczasem nie zatrzęsła się ziemia, a słońce nie zaczęło świecić jaśniej. Chociaż ze zdenerwowania brzuch bolał mnie przez trzy dni, a z wesela pamiętam niewiele ponad to, że mój legalny wylał mi na suknię kieliszek czerwonego wina, to następnego dnia wstałam wciąż taka sama. I mogłabym powiedzieć, że w gruncie rzeczy nie zmieniło się nic, to jednak rok później dalej jestem Żoną!
Niby nic. Cztery litery, dwie sylaby. ŻO-NA. Jestem nią i uważam, że to fajne. Znacznie fajniejsze niż bycie nie-żoną, czy narzeczoną, zakochaną dziewczyną albo nawet odpowiedzialną partnerką. Jestem żoną, a to przecież całkowicie co innego. Tym bardziej, że mam na palcu niepozorny kawałek metalu, który z jakiegoś dziwnego powodu jest nieodłącznym atrybutem mojego stanu cywilnego.
Żoną stałam się jednak znacznie wcześniej. W rzeczywistości, rok temu przeżyliśmy powtórkę z rozrywki na wielką skalę. Dwójka tych samych ludzi, te same obrączki, ale za to goście z „zagrabanicy”, kapela i rzucanie pożyczonym welonem (bo własnego nie miałam). Impreza stulecia, marzenie spełnione. Kiedy jednak zmieniliśmy plany i poszliśmy tradycyjnym schematem sprzed kilkudziesięciu lat z podziałem na ślub cywilny i kościelny, otrzymałam nie tylko huczne wesele, ale także romantyczną, skromną uroczystość z trzymaniem się za ręce i marszem weselnym z odtwarzacza CD, której jak się okazuje również skrycie pragnęłam.
Sukienki ślubne odwieszone do szafy i czas na zostanie tą „prawdziwą żoną”. Idealną, piękną, zadbaną, szczęśliwą i pełną ciepła osóbką, którą zdaje się, że nigdy nie byłam i nie będę. Nie, żebym nie była szczęśliwa, ale gdzie tam mi do tych malowanych żoneczek w fartuszku i talerzem pyszności w rękach. Z nieładem na głowie, spranym dresie i bez makijażu zajmuję się szeroko rozumianym „home management’em”, do którego potrzeba czasami co najmniej magistra z ekonomii i zarządzania. Robię pranie, zmywam, wycieram kurze, zamiatam podłogę i wrzucam do piekarnika mrożone fryty na czas, bo co mi tam.
Zamiast przygotowania smakowitej kolacji z przepisu Marth’y Steward zajmuję się oglądaniem seriali na Netflix’ie z nieodłącznie towarzyszącym mi mężem i kotem na klawiaturze w ramach dbania o nasze relacje. Bo o małżeństwo trzeba dbać bardziej. Po okresie zakochania, motyli w brzuchu, magii narzeczeństwa i przygotowań do ślubu, okazuje się, że nastaje moment, kiedy trzeba celebrować chwile i wybierać problemy, które naprawdę są warte darcia o nich przysłowiowych „kotów”. Bo nie ma już wentyla bezpieczeństwa. Nasza jednostka w społeczeństwie zwana „małżeństwem” ma własny numerek w wielkiej książce z orłem na okładce i w kancelarii kościelnej. Paradoksalnie po ślubie w naszym domu nastąpił względny spokój. Dla oczyszczenia atmosfery od czasu do czasu, pokrzyczymy sobie, potrzaskamy drzwiami, ale walizki i zastawa stołowa pozostają nie ruszone. Po chwili znowu bierzemy się za ręce i idziemy przez życie, bo nie ma problemu, z którym nie możemy sobie wspólnie poradzić.
Takie było 366 dni mojego małżeństwa,
Kasia
piękne zdjęcia, dużo szczęścia i wytrwałości :)
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo :)
UsuńPopłakałam się- dziękuję :D
OdpowiedzUsuńZ radości czy ze smutku? ;)
Usuń