Jestem chyba ostatnią osobną na świecie, która dopiero budzi się ze świąteczno-noworocznego letargu. Nie, moi mili, nie leczyłam tak długo kaca. Pozwoliłam sobie na wylogowanie się z internetowego świata (dosłownie i w przenośni, bo jakiś czas temu powaliło mnie kilka setek maili w skrzynce odbiorczej) i poświęcenie całej swojej uwagi pobytowi w Polsce wśród bliskich i pierwszych dniach w Stanach. Jeździłam na nartach bez selfie na stoku, jadłam cudowności nie martwiąc się o hashtagi i używałam nowych kosmetyków bez zmartwień o to, że najpierw nie zrobiłam im zdjęć. Pozachwycałabym się na blogu prostym pięknem 2016 roku, ale nie umiem złożyć zdań w sensowną i niezbyt ckliwą całość. No cóż, nie da się być dobrym we wszystkim. Świetnie za to radzę sobie z paznokciami, więc co może być lepszego na pierwszy post 2017 niż cudowne walentynkowe mani?